Płynę bezmiernie, bezwiednie dryfuję
Kaskadą dnia przelaną nad murem
Złoconą rzeką ku ujściu Twego domu
Pełnego Ciebie salonu

Strzęp nieba mi żaglem, różanym płótnem
Pod którym niegdyś, gdy nie dość było
Wzajemnej materii, arterii i tchu
Zagajnika igłami lepkiej linii ust
Szeptu stanowczego nieśmiałego wykrzyknienia
I drgnienia ducha w bezruchu leżenia —
Naj–razem staliśmy się

To pod tym niebem wstydliwym miękkim
Zapukam dłonią rozpaloną lękiem
I krzyknę i szepnę tym samym głosem
Pytanie jedno przed Ciebie uniosę
Jak w darze dym pachnący żarliwie
Czy wyjdziesz...?


22 stycznia 2018